Deszcz pada, deszcz pada, cieszcie się dzieci
Tu kropla, tam kropla, dużo ich leci
Oto jest.
Pada we własnej osobie.
Jak to mawiają...
To zbyt piekielnie inspirujące, żeby tego nie wykorzystać.
Zapach deszczu otacza mnie.
A w pokoju siedzę sam.
Do dzieła więc.
Prawdę mówiąc... marna to prawda, ale przetoczyłem przez siebie odrobinę alkoholu i czuję się nieco zdezintegrowany.
W jednej części mnie łopoczą mi sprawy iście prozaiczne (czyżby?), w innej bulgocze ból egzystencjalny, a w jeszcze innej gotuje się bezprzyczynowy, standardowy nerwico-stresik. I tak zawsze jest po alkoholu (marna to prawda) i sporadycznie na trzeźwo - wówczas raczej obstaję za nie-dręczeniem się (wybaczcie myślnik, sytuacja ekstremalna).
(Wtem, upadła wena.)
YYYHHHHH.... Rzadko stosuję takie onomatopeje, a to tylko świadectwo tego, że coś jest nie tak z moją weną. Poza tym chciałem przed chwilą napisać "Żadko"... Na serio coś jest nie tak. Czy tylko marny alkohol jest przyczyną?
Potraktujcie tą notkę jako wstęp do następnej, którą dodam na dniach, ewentualnie jako płynne przejście między górną częścią sinusoidy a dolną.
Tak, dokładnie, właśnie osiągam wartość 'zero'. A co do tego, czy pójdę teraz w górę, czy w dół, to w zasadzie nie wzgardziłbym trzecim wymiarem.
Zanim więc dodam notkę z innego wymiaru... (nie ma to jak zawiesić sobie poprzeczkę piekielnie wysoko) czas na garść prozaicznych newsów w notce jeszcze z tego wymiaru.
...
Czy to już wszystko?
Tak... Żal nie dodawać tych paru zdań, żal je tak zwyczajnie wyjebać. Będzie trzeba potraktować to jako przedbiegi przed notką poważną lub jako ponure dokończenie notki swawolnej. Potraktujcie to jakkolwiek, a ja wtenczas zacznę myśleć.
Przyszłość niesie ze sobą wiele odpowiedzi.
I have my doubts!
A state of eternal conflict is all I have found!
Ciężkie czasy nastały, bracia moi i jedyni przyjaciele. Ciężkie czasy dla braci naszej i osoby skromnej mej.
Głupio się przyznawać, ale o większości rzeczy, o których chciałem napisać, pisze ostatnio yahoo.
Tak.
Chodzi o studia.
Mam wątpliwości. Chyba każdego studenta dopada coś w stylu "kryzysu pierwszego semestru". Astronomii jako takiej nie mam właściwie wcale, na razie jest praktycznie sama matma i fiza. Matma - jak dla mnie super, zawsze chciałem bliżej zaprzyjaźnić się z liczbami zespolonymi, ale fiza... Cóż, zawsze chciałem rozwiązywać zadania, których odpowiedź brzmi mniej więcej - "pająk dojdzie do lampy, ale najpierw przejdzie nieskończoną drogę, obejdzie lampę nieskończoną ilość razy w skończonym czasie", ale... to jest kurwa trude. Tak, tak, przecież to moje powołanie, takie zadania powinienem wciągać nosem albo przynajmniej traktować je jako porządne wyzwanie.
Ale kiedy męczę się nad takim zadaniem, czuję, że tak naprawdę powinienem przeprowadzić się na wieś, pisać książki i tworzyć muzykę. Ewentualnie poszedłbym na filozofię i robił zadania domowe w stylu "zastanów się nad swoim życiem".
Z kolei gdybym rzeczywiście to zrobił, rzecz jasna miałbym wrażenie, że to dobre dla "tych pedałów filozofów", a moje miejsce jest przy nauce, najwyższej wartości na tym świecie.
Przecież zawsze twierdziłem, że ci so called humaniści w rzeczywistości są ignorantami, którzy mawiają: "te nieczułe umysły ściśłe myślą, że świat można opisać przy pomocy kilku wzorów", a w stronę owych umysłów ścisłych mówią z grzeczności - "a bo fizy to ja nigdy nie czaiłem..." (a w czasach licealnych oczywiście "mat-fiz...? To profil dla samobójców...").
Kurwa, przecież to by była profanacja, gdybym miał teraz iść na przykład na filozofię i nazywać siebie 'humanistą'. I pewnie tego nie zrobię - mogę sobie pierdolić o tym i owym, ale i tak zostanę na astonomii, ewentualnie odpadnę dzięki fizie ogólnej. Swoją drogą jesteśmy podzieleni na dwie grupy - lepszą i gorszą - i mam wątpliwy zaszczyt przebywania w lepszej - nasz przywilej polega na tym, że mamy wchuj trudniejszy materiał z fizy - jeśli przez to odpadnę, to pierdolę takie "bycie lepszym" (wybaczcie prymitywne słownictwo).
A, i ludzie mnie wkurwiają. "Niebywałe"? - mówicie z ironią? Ale to naprawdę jest niebywałe, bo wkurwiają mnie za konkretne przewinienia, a nie tak 'ot tak se'. Na przykład teraz siedzę z trójką zjebów w pokoju w akademiku (korzystam z kompa innego kolesia, którego nie uważam za zjeba). Laska śpiewająca piosenki kościelne, jebany drwal-indywidualista i wieśniak nie mający zdania na żaden temat. Dwie trzecie z owych fagasów stwierdziłoby nawet, że posiadanie poglądów jest totalnie zbędne.
Podsłyszany monolog:
Pan W: Kurna, nie lubię pogrzebów. Ostatnio na pogrzebie babci zachciało mi się śmiać, czaisz? Ciotka tu ryczy, a ja nie mogę...
(...)
Pan W: Ja chciałbym, żeby mnie spalili, zamiast grzebać.
Pani P: Najbliższe krematorium jest w Gdańsku.
Pan W: Gdzie tam w Gdańsku, w lesie mnie spalcie.
Pani P: Przecież to pogański zwyczaj!
...
Wiem, to mało śmieszne, ale jestem naprawdę załamany tymi zaściankowcami. (Sorry, koledzy.)
Mam poważne wątpliwości. Ludzie nie nastrajają mnie optymistycznie i nawet nie wiem, czy jest takie słowo jak "nastrajają".
I have my doubts!
A state of eternal conflict is all I have found!
To fragment "Mathematics of Chaos" Killing Joke. Taaa, muza to jest to, co utrzymuje mnie przy życiu. Jutro (a w zasadzie dziś) wracam do domu i w weekend wysmażę trochę własnej. A później będę wciskał ludziom kawałki Aphex Twin i twierdził, że są moje.
Tymczasem, trzymajcie się, bracia moi i jedyni przyjaciele i, przy okazji, trzymajcie mię.
...Wiecie co, komentujcie tylko pierwszą część notki, bo później zacząłem improwizować i pierdolić od rzeczy ("Przecież to właśnie improwizacja, a nie jakaś kreacja to twoja prawdziwa twarz", rzekłby humanista.)
I have my doubts...