Postanowiłem na chwil kilka wziąć odpowiednie proszki, oderwać się od mojej psychozy i napisać notkowy tryptyk prozaiczny. Myślę, że jest to jeden z tych nielicznych momentów w życiu, kiedy zamiast o rozkładzie umysłowym należy napisać o tym, co dzieje się wokoło.
...
Już?
Nie, nie tym razem.
Bo oto matura nadchodzi, bracia moi i jedyni przyjaciele.
Generalnie nie zaliczam się do tych, którzy odliczają sekundy i w chuj się denerwują, ale powiedziałbym, że świadomość końca liceum jest... przejmująca.
Bo nawet mi się kurde... podobało.
Właściwie to sama szkoła, klimat, a niekoniecznie ludzie. Chyba nie skłamię, mówiąc, że nauczycieli polubiłem bardziej niż moich współmęczenników. Nauczyciele z powołania, zabawni, inteligentni,
inteligentni kurwa! Niebywałe, ale jednak. No, ale ze współmęczennikami też nie było takiej znowu tragiedii (ew. tragedyji). Kiedy wybierałem się do I LO, plotka prawiła, że panuje tu taki zajebisty klimat, ludzie są w porządku, nie napierdalają się na korytarzach, nie robią spłuczek, nikt ci tu kurde nie napluje na głowę - i rzeczywiście - nie zawiodłem się, to dopiero niebywałe.
A teraz siedzę sobie w szkolnej bibliotece, ze świadomością, że koniec wszechrzeczy dopełni się już niedługo. Pewnie - studia to najlepszy okres w życiu, ale pewien sentyment pozostaje. Wczoraj była ostatnia matma, dzisiaj ostatnia fiza, ostatni angol, jutro ostatni polak, a za chwilę po raz ostatni wyjdę z biblioteki i powiem ostatnie "do widzenia" pani bibliotekarce. Tyle czasu tu spędziłem, a za chwilę kurwa wyjdę. Forever and ever and ever. Ciekawe, czy mi się uda.
(Zdaję sobie sprawę, że to pierwsza notka od bardzo dawna, którą zrozumieliście.)
Jeżeli mam być brutalnie szczery, to ową notkę miałem dodać jutro, ale tak sobie skojarzyłem, jaki jest dziś dzień i uznałem, że będzie to wielkim nietaktem, jeśli miesiąc luty pozbawiony zostanie notki, wszak nie dodałem jeszcze w lutym żadnej, a miesiąc ten jest i tak wystarczający pokrzywdzony ze swoimi dwudziestoma ośmiona dniami, poza tym ma rozkoszną nazwę - w jednym takim wierszu, który czytaliśmy w podstawówce padło zdanie "jestem luty, czyli zły" (a tak oficjalnie, to chyba znaczy srogi).
Niniejszy twór to konkurencja dla yahowego "Smętnego pamiętnika", wszak żyjemy w czasach wyścigu szczurów (a przy tym kapitalizmu, wolnego rynku, blablabla).
Gwoli ścisłości - jest to pierwszy epizod z cyklu i nie ma absolutnie żadnej pewności, czy nie będzie przypadkiem ostatni. Grunt jest niepewny, ale cóż mamy do stracenia, gdy życie nasze splunięcia nie warte (evviva l'arte!). Tak, dobrze kojarzycie, to słowa Tetmajera. Poziom mojej gejozy zaszedł już tak wysoko, że zacząłem w końcu cytować fragmenty poezji z prawdziwego zdarzenia (to ten najsłynniejszy nurt, poabsyntowski). No, ale najstarsi Norwegowie mawiają, że z czasem da się polubić takie lekkie gejostwo - proszę więc już się nie dziwić, kiedy ja - satik pełną gębą - będę pisał o przeżyciach duchowych związanych z kontemplacją zjawisk meteorologicznych. Swoją drogą, czytałem ostatnio swoje archiwum (wierzcie lub nie, ale własne notki czytuję tylko przed dodaniem i prawie nigdy do nich nie wracam) i zauważyłem tendencję sinusoidalną, o której zresztą często się rozwodziłem. Pisałem - w miarę na zmianę - o pogodzie i o socjopatii. Mówię o tym teraz, bo przeokrutna prawda jest taka, że ta tendencja się zachowała, a zostało to popełnione przeze mnie całkowicie nieświadomie. A prawda najokrutniejsza zawiera jeszcze postulat stwierdzający większe zagęszczenie notek z dodatniej półosi rzędnych (chodzi o te bardziej ciotowate).
Jestem wam też winien wyjaśnienie fragmentu tytułu - otóż Toruń zwykł być znany jako Miasto Grzechu. Nazwa ta została zmodyfikowana - konstruktywnych powodów nie było i nawet miało to swój urok. Tak więc piszę do was bezpośrednio z Miasta Śmiechu (niektórzy mawiają, że jest to "miasto, które ssie"), a jeżeli idzie o ścisłość - z Pracowni terminali studenckich (zawsze, kiedy o tym wspominam, muszę spojrzeć na drzwi, żeby stwierdzić, czy ta nazwa rzeczywiście tak brzmi, bo do dziś jej nie kumam).
Prawiąc dalej o tytule - czy przedrostek 'astro' nie kopie waszych tyłków tak bardzo, że aż nie wiecie, czy prosić o litość, czy też może o dokładkę, tak piekielnie duchowe przeżycie to było? Powiadam wam, za tym przedrostkiem kryje się Magia. A także Prawda we własnej osobie.
O, ironio - najpierw było sapro-, później astro-, już widzę, jak za rok będzie schizo- albo, co gorsza, nekro-.
Jeszcze jedno na temat tytułu - pisałem, że tytuł ostatniej notki ("Pociąg widmo z kosmosu") jest być może ostatnim moim ukłonem w stronę astrospraw. Rzeczywistość okazała się nieco inna - otóż utrzymałem się na studiach, ale nie obyło się bez komplikacji. Zarówno fizę jak i MMF-y (zawsze mnie ciekawiło, czy jeśli skrót oznaczający nazwę przedmiotu piszę z dużych liter, to czy nazwy jednowyrazowe typu "fizyka" też powinienem z dużej?) zjebałem, ale poprawki nie były już mi tak straszne. Poza tym we wtorek rozwiałem ostatnie wątpliwości, zdając BHP i tym samym, po drobnym sztormie, dotarłem do brzegu zwanego przez najstarszych Norwegów drugim semestrem. Niby luzik, bo uniknę wojska, ale z drugiej strony, może jeszcze spodoba mi się tu i co wtedy ze złowieszczym planem zmiany miasta, kierunku i powrotu w squadowe szeregi? Squadowa twórczość kwitnie, mamy już trochę tekstów i muzy, a poza tym wszyscy wiedzą, że sztuka jest mi tak samo potrzebna jak nauka. Nie skonam szczęśliwie, jeśli nie popełnię za życia tworu, z którego byłbym zadowolony. Na razie wszystko ogranicza się do planowania i rozmyślania oraz piekielnego ryzyka, że pomysły przeminą wraz z, powiedzmy, śmiercią użytkownika umysłu. Tymczasem w Mieście Śmiechu nie ma oszałamiających warunków do tworzenia, muszę ograniczać się do pisania tekstów albo takich rzeczy, jakie czytacie teraz.
Ale dość narzekania, w końcu nie jest to "Smętny pamiętnik", dostrzeżmy lepiej piękno świata. Wiosna nadchodzi. Nie wiem, może to czyni mnie gejem, ale faktem jest, że z każdym kolejnym rokiem coraz bardziej jaram się nadejściem wiosny. I nie chodzi tu a takie pierdoły jak "wiosna, zbliża się koniec roku szkolnego", czy "maj, miesiąc zakochanych". Mam po prostu słabość do umiarkowanej pogody. Letni wietrzyk, znośna temperatura - tak, te rzeczy łechtają moje zmysły. Czas na wieczorną przechadzkę.
Wasz oddany Doktor zgnilizny wszechrzeczy
Paulie Blade.