Postanowiłem na chwil kilka wziąć odpowiednie proszki, oderwać się od mojej psychozy i napisać notkowy tryptyk prozaiczny. Myślę, że jest to jeden z tych nielicznych momentów w życiu, kiedy zamiast o rozkładzie umysłowym należy napisać o tym, co dzieje się wokoło.
...
Już?
Nie, nie tym razem.
Bo oto matura nadchodzi, bracia moi i jedyni przyjaciele.
Generalnie nie zaliczam się do tych, którzy odliczają sekundy i w chuj się denerwują, ale powiedziałbym, że świadomość końca liceum jest... przejmująca.
Bo nawet mi się kurde... podobało.
Właściwie to sama szkoła, klimat, a niekoniecznie ludzie. Chyba nie skłamię, mówiąc, że nauczycieli polubiłem bardziej niż moich współmęczenników. Nauczyciele z powołania, zabawni, inteligentni,
inteligentni kurwa! Niebywałe, ale jednak. No, ale ze współmęczennikami też nie było takiej znowu tragiedii (ew. tragedyji). Kiedy wybierałem się do I LO, plotka prawiła, że panuje tu taki zajebisty klimat, ludzie są w porządku, nie napierdalają się na korytarzach, nie robią spłuczek, nikt ci tu kurde nie napluje na głowę - i rzeczywiście - nie zawiodłem się, to dopiero niebywałe.
A teraz siedzę sobie w szkolnej bibliotece, ze świadomością, że koniec wszechrzeczy dopełni się już niedługo. Pewnie - studia to najlepszy okres w życiu, ale pewien sentyment pozostaje. Wczoraj była ostatnia matma, dzisiaj ostatnia fiza, ostatni angol, jutro ostatni polak, a za chwilę po raz ostatni wyjdę z biblioteki i powiem ostatnie "do widzenia" pani bibliotekarce. Tyle czasu tu spędziłem, a za chwilę kurwa wyjdę. Forever and ever and ever. Ciekawe, czy mi się uda.
(Zdaję sobie sprawę, że to pierwsza notka od bardzo dawna, którą zrozumieliście.)