Miałem parę dni temu interesujący sen. Robiłem sobie dla rozrywki rzeźnię piłą łańcuchową w pubie "Od zmierzchu do świtu". Piła była zajebistych rozmiarów, zapewne taka, której zwyczajnie nie byłbym w stanie unieść. Ale chuj tam, zabiłem nią dwie osoby - najpierw pewną niewielkiego wzrostu brunetkę, a później faceta, z którym siedziała przy stoliku (którego z resztą w Zmierzchu w ogóle nie ma). Koleś zaczął się rzucać, że mu załatwiłem dziewczynę, więc machnąłem przed nim kilka razy piłą, tak ostrzegawczo. Co prawda jedną osobę już zabiłem, ale bałem się zabić drugą, tak jakby od tego konsekwencje miały być większe. W końcu i jego zabiłem - przejechałem mu piłą w kierunku poziomym po brzuchu. Nie wiedziałem co zrobić dalej - zauważyłem, że jest zajebiście dużo świadków tego, co zrobiłem i domyślałem się, że ktoś wezwał policję, która czeka na mnie na zewnątrz (taa.. czeka, aż sobie jeszcze "poużywam"). Jakimś bliżej nieokreślonym sposobem znalazłem się w domu, w kuchni i rozmawiałem z matką, już bez piły. I znowu, nie martwiłem się o to, co właśnie zrobiłem, tylko przejmowałem się konsekwencjami - tym razem, że moja matka zobaczy krew na moim ubraniu, którą z resztą byłem cały ujebany.
To takie zajebiste, mogłem sobie zabić kogo chciałem, nie mieć z tego powodu wyrzutów sumienia i nie ponieść żadnych konsekwencji. Zawsze o czymś takim marzyłem, nie zdawałem sobie tylko sprawy z powagi sytuacji. Właściwie to chodzi mi tylko o ból fizyczny towarzyszący śmierci. Wyobraźcie sobie tylko... Na przykład takie przygniecenie ręki na wysokości przedramienia, powiedzmy przez jakieś automatyczne, bardzo ostre drzwi. Z początku jest tylko ból fizyczny o niespecjalnym natężeniu. Tak sobie stoimy z unieruchomioną ręką. Po pewnym czasie uwięziona dłoń i nadgarstek drętwieją. Załóżmy, że wtedy ucisk nasila się: mamy ochotę coś rozjebać, roznosi nas z bólu, chcemy skakać. Po jakimś czasie tracimy wszystkie siły, mięśnie wiodczeją, nadzieje mijają i oddajemy się w ramiona piekielnej makabry. Umysłowo osiągamy już całkowity lot, może nas nagle zaboleć głowa, ewentualnie mogą obudzić się różne metaboliczne, bądź inne, reakcje (ja bym się u siebie spodziewał w takiej sytuacji bólu głowy). Uścisk się wzmaga - słyszymy tylko chrupnięcie kości i odlatujemy.
Albo wyobraźmy sobie, że wielkim młotem napierdala nas jakiś zombie, przywiązawszy nam wcześniej wszystkie kończyny. Wali młotem w lewą piszczel (u mnie jedna z najwrażliwszych części ciała - mam tam bliznę). Po kilku razach przechodzi na prawą, by później odrzucić młot i włożyć naszą lewą, świerzowypoczętą nogę w imadło. W dziwny sposób zmusza nas, żebyśmy sami kręcili korbką, po chwili jednak wyręcza nas. Ucieczki już nie ma - opanowuje nas niewyobrażalny ból, ochylamy głowę do tyłu i widzimy niewinne sceny z wczesnego dzieciństwa.
Albo coś takiego - koleś jednak nie wali nas młotem, tylko dzięki wcześniej przeprowadzonemu testowi psychicznemu wybiera najbardziej wrażliwą część naszego ciała i wwierca się w nią ostrą częścią łoma. Na przykład taka piszczel... Albo torebki stawowe, od których zawsze tak boli ręka, gdy nadziejemy się na coś odpowiednią częścią łokcia. Teraz czujemy jak koleś wjeżdża nam łomem w łokieć albo kolano, ale niezbyt głęboko - tylko tyle, żeby mógł sobie podłubać i poprzesuwać kości, rozrywając łączące je chrząstki.
Hmm... Inny rodzaj śmierci... Uduszenie? Raczej mało atrakcyjne. Lepsze już jest utonięcie - takie uduszenie tylko z odpowiednim klimatem - jest coraz ciemniej i coraz bardziej dla nas beznadziejnie - i również nie ma już odwrotu.
Albo weźmy taką bezbolesną śmierć - np. przez połknięcie garści tabletek, oczywiście przez osobę dawno opuszczoną, która, będąc w domu całkowicie sama, połyka tabletki, zasypia i oczywiście już się nie budzi. Leży tak sobie to ciało wiele tygodni. Najpierw obumiera mózg, czemu towarzyszy zatrzymanie pracy serca i procesów życiowych. Wkrótce pojawia się nieprzyjemny zapach, który towarzyszy nadejściu wszechobecnych saprofagów. Robale rozkładające organizm są coraz wieksze i liczniejsze, a smród coraz bardziej nie do zniesienia. Zgniła, zatęchła padlina.
Wiecie co to za zapach? Ja wiem, oczywiście. Kiedyś, bardzo dawno temu, w towarzystwie człowieka, który chyba wolałby, żeby jego imię tu nie padało, zamknąłem w plastikowej butelce kilka much, a następnie pająka - chciałem po prostu zobaczyć do jakich zachowań między nimi dojdzie, ale wszyscy niestety poumierali. Postanowiłem otworzyć butelkę no i... no, powąchać. Kurwa, co za smród. Smród zgnilizny nie jest taki tam sobie zwykły - budzi respekt, bo wiemy, że towarzyszy mu coś złego, najprawdopodobniej śmierć. Smród gówna jest poniekąd wkurwiający, ale raczej mamy to w dupie (akurat chpdziło mi o przenośnię), jest taki nijaki, nie to co zgnilizna... A co powiecie na smród zgniłego gówna? Kiedyś słyszałem, że mam włosu koloru zgniłego gówna.